Jarosław Nowosad
“Tomasza Komorowskiego rzeźby nieistniejące”
Abstrakcyjne formy zawieszone w abstrakcyjnej przestrzeni. Wygięte, pozwijane, fantazyjnie rozciągnięte. Zarazem, pomimo skrajnych nieraz deformacji, uważny widz odnajdzie w nich podobieństwo do ludzkiego ciała… które w istocie przedstawiają. Gdyby to były płótna, mielibyśmy jeszcze jednego – choć, trzeba przyznać, całkiem oryginalnego – kontynuatora picassowskiego kubizmu, może z elementami niektórych wizji surrealistów (Dali!). Tyle że to nie płótna, nawet nie akwarele, tylko fotogramy.
Fotografia abstrakcyjna. Zestawienie tych dwóch słów brzmi jak paradoks, oksymoron. Fotografia kojarzy się przecież z najczystszym realizmem, dokumentem. Gdy na co dzień, w prasie czy Internecie, spotykamy się ze zdjęciami, to najczęściej z reporterskimi. Oglądamy migawki z wydarzeń aktualnych i historycznych, wizerunki znanych osób i obiektów. Te obrazki mają patrzącemu przybliżać to, co przedstawiają.
Innymi obrazkami, atakującymi nas ze wszech stron, są zdjęcia reklamowe. To fotografia użytkowa, mająca oczarować patrzącego, ukazać oferowany mu produkt w jak najkorzystniejszym świetle (także dosłownie). Ten rodzaj zdjęć upiększa fotografowane obiekty, przydaje im nimb tajemniczości, ale pozostawia rozpoznawalnymi.
Właśnie z domeny fotografii użytkowej przybył do świata fotografii artystycznej Tomasz Komorowski. Był absolwentem technikum fotograficznego, na stricte artystyczne studia zdecydował się nieco później. Ktoś mógłby w tym porównać go do Andy Warhola, który, nim zasłynął jako malarz, był cenionym twórcą grafiki użytkowej. Jednak, w odróżnieniu od Warhola, Komorowski nie przeniósł wcześniejszych doświadczeń bezpośrednio na grunt sztuki. Przeciwnie, jego artystyczne fotogramy są tych doświadczeń ostentacyjnym zaprzeczeniem.
Może jedynie abstrakcyjne tła są w nich tym, co znamy z reklam. Wszyscy widzieliśmy zdjęcia aut pędzących wśród refleksów przypominających błyskawice, modelek prezentujących suknie lub bieliznę w obłokach różu… Tła dla wizji Tomasza Komorowskiego bywają całkiem podobne, lecz tu abstrakcja opanowała też pierwszy plan.
Sam autor swoje zniekształcone obrazy nazwał „zdjęciami nieistniejących rzeźb”. Istotnie wiele z nich przypomina formy ciągnięte w wysokiej temperaturze z metalu, a może ze szkła. Ktokolwiek był na wystawie takich rzeźb, wie, o czym mowa: kształty obłe, płynące swobodnymi, falującymi, najczęściej zamkniętymi liniami, częstokroć o geometrycznych przekrojach. „Rzeźby” z tych zdjęć wyglądają nieraz uderzająco podobnie. Zarazem fakt, że zachowują fakturę ludzkiego – i to kobiecego – ciała, nadaje im jakąś upiorną niesamowitość. Szokują, a jednocześnie pociągają – i ta ambiwalencja była, jak można przypuszczać, zamierzona. Obraz modelki, zdeformowany często do całkowitej nierozpoznawalności, jest piękny swą formą – i jednocześnie monstrualny poprzez jawną, a przecież odkształconą, cielesność. Przy czym wiem od samego artysty, że zaczynał swoje eksperymenty od fotografowania modelki ubranej, ale rezultaty wyglądały na fotografie kłębków tkanin. Dopiero przetworzony akt stał się tym, o co chodziło: odczłowieczoną, cielesną rzeźbą.
Patrząc na prace Tomasza Komorowskiego, w pierwszej chwili można pomyśleć, że są efektem elektronicznego kolażu, zmyślnego użycia komputerowych programów graficznych. Tak nie jest. Wszystkie fantastyczne deformacje artysta uzyskał przy pomocy specjalnych luster z tworzyw sztucznych, których elastyczność pozwoliła na wyginanie w niemal dowolne kształty (trochę jak w gabinecie krzywych luster w wesołym miasteczku, tylko bardziej finezyjnie). Potem już chodziło tylko o to, by odpowiednio te lustra usytuować względem modelki i sfotografować jej odbicie pod właściwym kątem. Również ten etap procesu twórczego przebiega analogowo – w tzw. technice odwracalnej. Jedynie wydruk zdjęć następuje cyfrowo (z zeskanowanych diapozytywów) – optyczne powiększalniki są w dzisiejszych pracowniach fotograficznych rzadkością.
„Kłębki ciała” na fotogramach T. Komorowskiego przybierają formy pozornie całkiem oderwane od realizmu. Być może właśnie dlatego silnie działają na wyobraźnię. Gdzieś tam odnajdziemy coś zbliżonego do symbolu serca, gdzie indziej mignie nam chopinowska wierzba… Niektóre deformacje przybierają postacie niby to waginalne lub – o ironio – falliczne; czasem znów podobne do oderwanych od ciała, samoistnie żyjących nosów, uszu… Jedynym jednoznacznie rozpoznawalnym, ludzkim elementem pozostają gdzieniegdzie dłonie – nawet jeśli są anamorficznie rozciągnięte, bez trudu odnajdziemy tam śródręcze pięć i palców. Na piszącym te słowa największe wrażenie zrobił dyptyk zdjęć przedstawiających dwie praktycznie nie odkształcone dłonie, połączone jakimś kręgiem czy owalem, do którego system luster sprowadził resztę ciała. Te dwa obrazy mają w sobie najwięcej z surrealizmu (zresztą artysta sam potwierdził, że zainspirowało go malarstwo Salvadora Dalego).
Oglądanie prac Komorowskiego jest tyleż obcowaniem z jego sztuką, co z własnymi skojarzeniami. Poetycka bajkowość miesza się w nich z groteską i karykaturą, surrealizm z „cielesnym horrorem” doprowadzonym do ekstremum. Można tu dopatrywać się artystycznej wizji wielowymiarowych zakrzywień czasoprzestrzeni, kolapsów grawitacyjnych itp. Wreszcie można te fotogramy odebrać jako metaforę psychologiczną. Przy takim odczytaniu przedstawiałyby człowieka będącego w trakcie wewnętrznej przemiany, ewentualnie deformowanego przez wynaturzenia współczesności. Notabene obie te interpretacje wcale nie muszą wykluczać się wzajemnie. W tym kontekście „realistyczne” dłonie, zawieszone parami w nieznanej przestrzeni, wyglądają jak wyciągnięte w niemej prośbie o pomoc.
Użycie deformujących luster w sztuce nie jest samo w sobie niczym nowym (nie od parady przywołano wyżej anamorfizm). Jednak to, co przedstawił Tomasz Komorowski, wykracza poza ustalone kanony fotografii artystycznej. Przy użyciu prostych środków osiągnął stopień kreacyjności, wydawałoby się, nieosiągalny dla fotografii.
Z reguły, jak to już zaznaczyliśmy na wstępie, proces wykonywania zdjęć jest mechanicznym dokumentowaniem rzeczywistości. Chyba że ktoś ma całkiem niezwykły pomysł na „zakłócenie” tego procesu…


