Relacja Jarosława Nowosada z XXII Olkuskich Zaduszek Jazzowych, które odbyły się 19 listopada.

“XXII Olkuskie Zaduszki Jazzowe”

Nostri meriti

Ela „Mea” Kulpa z zespołem Jarosława Kagańca wystąpiła w olkuskiej Galerii Sztuki Współczesnej BWA w sobotę 19 listopada 2022 roku. Publiczność wysłuchała standardów jazzowych (w tym jednego polskiego) w naprawdę dobrym wykonaniu.

Olkuskie Zaduszki Jazzowe a. D. 2022 odbyły się w okrojonej formie, ograniczone do jednego dnia i jednego koncertu. Organizatorzy, jak chyba wszyscy na naszym kontynencie, musieli w tym roku jeszcze bardziej niż zazwyczaj liczyć się z kosztami, jednak olkuskich jazzfanów nie zawiedli.

Zespoły z Jarosławem Kagańcem przy fortepianie to wymarzone składy na Zaduszki Jazzowe. Słuchałem już paru zespołów pod kierownictwem znakomitego pianisty – ich wspólnym mianownikiem był mainstreamowy repertuar wykonywany klasycznie, bez udziwnień, ale nie bez finezji, z silnym zacięciem improwizatorskim. Co jeszcze łączyło te składy? Kaganiec zawsze występuje z dobrymi wokalistkami. Słyszałem go już z Sylwią Stańczyk, Magdaleną Mędralą, Katarzyną Radwańską… Koncertował nawet z Kubanką Milli Moreną i w jej latynoskim repertuarze również dobrze się odnajdywał, jednak wyraźnie lepiej czuje się w klimatach północnoamerykańskich.

Podobnie jak rok temu, przy mikrofonie stała… Nie, to niewłaściwe słowo. Mikrofon należał do niezwykle dynamicznej na scenie Elżbiety Kulpy, w środowisku jazzowym znanej jako Mea Kulpa. Ta wokalistka, wychowanka Akademii Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, rzadko na scenie stoi. Prędzej tańczy (jak przy solówce perkusyjnej w „Love”), skrada się, odgrywa role. Nie na darmo jest absolwentką krakowskiej PWST. W „Dream a Lillte Dream of Me” potrafi być uwodzicielska, w „Route 66” entuzjastyczna, w „Cheek to Cheek” strzela oczami jak nastolatka… Zapowiadając koncert, żartuje ze swego pseudonimu, uprzedzając, że jeśli coś pójdzie nie tak, to… „Mea culpa”.

Przede wszystkim jednak śpiewa. Nie chcąc mimowolnie powtarzać wszystkiego, co napisałem rok temu, będę się streszczał. Nazwanie jej głosu „czarnym” byłoby może przesadą – ma ten wokal jasną barwę, ale jest w nim trochę armstrongowskiej chropowatości. Zmysłowa barwa i naturalny, jak sądzę, bluesowy feeling nie tyle predysponują, co predestynują Kulpę do swingowego repertuaru. Radość ze śpiewania jest wyczuwalna w każdym dźwięku i każdym spojrzeniu. Zaryzykuję i powiem, że na estradzie wydaje się jeszcze czuć jeszcze swobodniej niż za poprzednim razem.

Gdy muzyk umie bawić się tematem, może być dobrym jazzmanem, a ona bezsprzecznie to umie. Nawet gdy nie jest to ewidentna improwizacja, jest to właśnie zabawa frazą, dynamiką, melodią, swingowanie jakby od niechcenia, nonszalanckie przesuwanie nut, wstawienie jakiegoś dodatkowego dźwięku, modulacji (np. codę „At Last” ubarwiła glissandem). W „Lady Be Good” tak się rozkręciła, że weszła w improwizowany scat – szkoda, że tylko tam, bo jest w tym naprawdę dobra. A „Just Smile” wykonała zaskakująco podniośle.

Bezsprzecznym liderem jest wszelako Jarosław Kaganiec. Ten klasycznie kształcony pianista i organista to zarazem urodzony improwizator. Ile razy jeszcze napiszę o melodiach tworzonych ad hoc na klawiaturze? Niech tam! Kaganiec zwykle nie ogranicza się, jak typowy jazzman, do mniej lub bardziej śmiałych wariacji wokół tematu. Oczywiście i to potrafi, jeśli trzeba, czego dowód dał przy „On the Sunny Side of the Street” lub zaczynając rozwijać temat „Georgia on My Mind”. Ale z reguły po prostu bierze w garść wszystkie nuty, z których temat się składa, i zaczyna się bawić w ich przestawianie, od razu układając z nich całkiem nową melodię. Czasem, jak w „As Time Goes By”, dzieje się tak już w bridge’u, bez czekania na pełnowymiarowe solo. Przy czym w improwizacjach z dużym wdziękiem wychodzi poza kanony pianistyki jazzowej. Nawet jeżeli improwizacja przypomina ragtime (rozwinięcie „Lady Be Good”), szybko rozwija się w kunsztowne tremolo. Jak sam mówi, uwielbia Chopina – i rzeczywiście dużo w jego grze podobieństw do pianistyki romantycznej. Nawet rozwijając błahy z pozoru temat „Cheek to Cheek”, stopniowo wchodzi w coraz podnioślejsze tony, chopinowskie akordy. Albo, improwizując wokół „Love”, wykonuje efektowną wspinaczkę ku coraz wyższym dźwiękom.

Podobnie jak wokalistki, potrafi lider dobierać sekcję rytmiczną. Ktoś musi oddać leniwy nastrój nocnego lokalu w „As Time Goes By” i pęd samochodu w „Route 66”… Choć czasem można się obejść i bez sekcji: „On tak ładnie kradnie” Kulpa zaśpiewała z akompaniamentem samego tylko pianisty, grającego nieledwie permanentne tremolo.

Podczas olkuskiego koncertu kontrabas szarpał, tak jak w zeszłych latach, Wojciech Szwugier. Michała Hellera, także od kilku lat zajmującego miejsce za bębnami, zastąpił tym razem Ryszard Pałka.

Wojciech Szwugier jest basistą mocniej od lidera osadzonym w jazzowej tradycji. Dobrze czuje się w klasycznych riffach – do tego stopnia, że nawet jego solówki, skądinąd wyraźnie nawiązujące do tematów, zachowują w sobie wyraźny element walkingu. Trzeba przy tym koniecznie dodać, że są to improwizacje niejednokrotnie prawdziwie wirtuozowskie, inkrustowane mnóstwem krótkich nut przebiegającymi w górę i w dół gryfu, albo – jak w „Route 66” – jeszcze podkręcające pęd sekcji. W „As Time Goes By” kontrabasista zdawał się wziąć przykład z pianisty. Zagrał wariację od początku odległą od tematu, acz wplatając w nią wyimki z oryginalnej linii melodycznej. Bas w rękach dobrego muzyka to instrument melodyczny, a nie tylko element sekcji.

Ryszard Pałka przyjechał z zaskakująco skromnym zestawem perkusyjnym. W ogóle nie przywiózł kotłów (do których przyzwyczaił nas Heller), jedynie centralę, werbel, hi-hat i talerze. No i udowodnił, że na ubogim instrumentarium też można poszaleć.

Gdzie nie ma kotłów, tam główna rola musi należeć do werbla. Pałka gra na nim szybkie przejścia, jeszcze bardziej przybliżające grę sekcji rytmicznej do tradycji. Niektóre takie przejścia rozwijał właściwie w krótkie solówki. „On the Sunny Side of the Street” było przykładem, jak perkusista umiejętnym akcentowaniem może dodać tematowi mocy. Jednak wszystkie karty wyłożył dopiero w (bez tego trudnym!) „Route 66”. Zaprezentował tam pełną gamę możliwości gry na werblu, łącznie z długim tremolo pełnym zmian tempa. A jakby tego było mało, dał też popis naprawdę szybkiej improwizacji na samym rancie bębna.

Oprócz standardów jazzowych, w programie wieczoru znalazło się coś, co pamiętam z paru koncertów w zeszłych latach: jazzowa interpretacja wcale nie jazzowego standardu „Can’t Take My Eyes off You”. Za każdym razem jednak cieszy od nowa. Ucieszyła też wykonana na bis „Valerie” (spopularyzowana przez Amy Winehouse, acz napisana przez angielskich rockmanów – The Zutons).

Ile razy można pisać o zespołach Jarosława Kagańca? Tyle, ile ich koncertów się słyszało. I – wbrew żartom aktualnej wokalistki – nikt tam nie ma powodu, by powiedzieć „mea culpa”; jak już, to „nostri meriti” – „nasza zasługa”. Bo to po prostu dobre składy, po których wiadomo, czego oczekiwać, a które tych oczekiwań nie zawodzą. Nie ma w ich grze eksperymentu, próby jakiegoś zdecydowanego rozszerzania granic jazzu o niezbadane jeszcze rejony. Kaganiec i muzycy, z którymi gra, wydają się doskonale czuć w świecie sprzed ponad półwiecza, prawie stulecia. Tym są ich koncerty, czy kto lubi takie sentymentalne podróże, czy nie. Ja ich za to lubię.

Jarosław Nowosad

PS. Na 20 grudnia obiecano nam koncert z cyklu „Jazz-kolędy”. Jak słyszałem, konkurs poetycki im. Kazimierza Ratonia także rozstrzygnięto, choć bez zwyczajowej uroczystości rozdania nagród w BWA. Dobrze, że dba się o zachowanie dobrych tradycji, nawet jeśli w okrojonej formie. Miejmy nadzieję, że przyszły rok będzie lepszy.

/Jarosław Nowosad/

Zdjęcia: Agnieszka Zub