Jarosława Nowosada słów kilka o wystawie „Nie)powtarzalność” krakowskiego Związku Polskich Artystów Plastyków, którą można było oglądać w BWA Olkusz na przełomie marca i kwietnia b.r.

POWTARZALNA NIEPOWTARZALNOŚĆ, NIEPOWTARZALNA POWTARZALNOŚĆ

„(Nie)Powtarzalność” – taki tytuł nosi najnowsza wystawa twórców zrzeszonych w krakowskim oddziale Związku Polskich Artystów Plastyków. Tytuł zarazem streszcza w sobie ideę, która tej ekspozycji przyświeca, i najkrócej ją określa. Trochę dłuższą definicję sformułował cztery wieki temu Kazimierz Sarbiewski.

Oglądanie zbiorowych wystaw sztuki jest nieodmiennie interesującym doświadczeniem. Szczególnie bywa nim wówczas, gdy ekspozycja nie jest przypadkowym zbiorem prac, lecz łączy je coś widocznego. Jest tak np. kiedy uczestniczący w niej artyści wzięli na warsztat wspólny temat (wystawy poplenerowe), jedną formę wypowiedzi (ekspozycje pokonkursowe) lub jakąś inną jednoczącą koncepcję. A może… koncept?

Przywołany na wstępie Kazimierz Sarbiewski nie był bezpośrednio związany ze światem sztuk wizualnych. Był natomiast teoretykiem (i praktykiem) literatury współczesnej doby baroku. Sedno ówczesnej poezji stanowił tzw. „koncept”, czyli zaskakujący pomysł, wyrażający się według niego „zgodną niezgodnością lub niezgodną zgodnością”.

Dariusz Milczarek, kurator wystawy, w prelekcji na otwarciu wystawy (i we wstępie do jej katalogu) zwrócił uwagę na paradoks dotyczący całej kultury. Oto u artysty (i w poszczególnym dziele sztuki) cenimy niepowtarzalność, a więc cechy indywidualne składające się na to, co zwiemy oryginalnością. Ale jednocześnie bez powtarzalności pewnych cech i środków nie istniałby indywidualny styl artysty, rozpoznawalny styl epoki, charakter kultury narodowej, wreszcie europejskiej czy – szerzej – zachodniej… W tym sensie indywidualność wyrażałaby się paradoksem podobnym do tego, o którym pisał Sarbiewski: byłaby „niepowtarzalną powtarzalnością lub powtarzalną niepowtarzalnością”. Pisownia tytułu ekspozycji – który, przypomnijmy, brzmi „(Nie)Powtarzalność” – jawi się próbą syntetycznego ujęcia tej pozornej sprzeczności.

Na wystawę złożyły się prace jedenastu artystów – każdy dostarczył dwie. Reprezentują oni różne style i konwencje, od hiperrealizmu po fotografię eksperymentalną. Koncepcja polegała na takim doborze materiału, by wyeksponować to, co dla danego twórcy w jakiś sposób charakterystyczne; co się u niego powtarza, tym samym czyniąc go niepowtarzalnym. Realizacje tego postulatu okazują się tak różne, jak różni są uczestnicy przedsięwzięcia.

Adam Wsiołkowski w prosty, a zarazem pomysłowy sposób zwizualizował to, co można by za Sarbiewskim nazwać „zgodną niezgodnością” bądź „niezgodną zgodnością”. Na dyptyk „Nie-obecność” złożyły się płótna w kształcie trójkątów równobocznych. Obie przedstawiają tę samą, mocno surrealistyczną „scenę” z elementami figuratywnymi: jakaś postać stojąca przed zagadkową konstrukcją i być może się w nią wpatrująca, cień nabierający cech przestrzennych, w tle coś jakby kontur oka… Oba obrazy namalowano dwiema barwami: czernią i błękitem. Jaka więc różnica między nimi? Barwy zamieniono miejscami, uzyskując jak gdyby pozytyw i negatyw. Części dyptyku są zgodnie niezgodne – lub niezgodnie zgodne.

Podobną opozycję rozegrał Marek Paluch, zestawiając dwie płaskorzeźby o wspólnym tytule „Struktury”. Obie mają formę kwadratu o boku jednego metra, wyobrażającego mniejszy kwadrat z desek, okolony „obmurówką” z kwadratowej kostki. Są bardzo podobne kształtem, tylko w jednej z nich dominuje prawie zupełna czerń, w drugiej – kredowa biel. Podobieństwo i jednocześnie kontrast.

Z pozoru tak samo pomyślany jest zestaw dwóch obrazów Tamary Berdowskiej z obszernego cyklu „Dźwięk”. Jest to synestezyjna próba graficznego ukazania rozchodzącego się dźwięku jako czegoś w rodzaju mandali. Dwie kompozycje zostały namalowane w przeciwstawnych kolorach. Kształtem są na pierwszy rzut oka podobne do siebie, ale jednak nie dokładnie takie same. Kontrastując kolorystycznie, tworzą jedność tematyczną i tylko częściową jedność formy. Poniekąd i sama w sobie synestezja jako „koncept” stanowi paradoks, będąc przeniesieniem wrażeń odbieranych przez jeden zmysł na „język” zrozumiały dla innego zmysłu. „Dźwięk” Berdowskiej jest „dźwiękiem bez dźwięku”, dźwiękiem namalowanym, dającym się „słyszeć oczami”. Istotnie ma w sobie taką sugestywność – patrząc na te dwa płótna, potrafię sobie nawet wyobrazić odgłos „wydawany” przez każde z nich.

Gdy popatrzeć na „Podwójną martwą naturę” Jarosława Kawiorskiego, z początku obraz zdaje się być przeniesionym na płótno zadaniem z cyklu „znajdź jak najwięcej szczegółów różniących dwa rysunki”. Istotnie różnią się diametralnie, bo przede wszystkim… techniką wykonania. Na lewą połowę płótna autor nakleił wydruk sfotografowanej przez siebie cokolwiek surrealistycznej kompozycji: czaszka jakiegoś zwierzęcia, ekspres do kawy, otwarta tubka, kilka modeli figur geometrycznych, portret męskiej twarzy wiszący na ścianie. Na prawej części namalował olejno kopię tego zdjęcia… Ale to niezupełnie kopia – przedstawia co prawda ten sam widok, lecz pod nieznacznie innym kątem. Gdyby te dwa obrazy umieścić w stereoskopie, prawdopodobnie uzyskalibyśmy obraz trójwymiarowy. Tak właśnie widzimy świat: maleńka niezgodność obrazu w prawym i lewym oku pozwala nam widzieć zgodnie z rzeczywistością, to jest przestrzennie.

Nie wszystkie zestawy prac tworzą aż tak spójne dyptyki, ściśle podporządkowane „zasadzie Sarbiewskiego”. Przewodnie elementy ich twórczości bywają zaznaczone subtelniej, ale zawsze pozostają wyraziste. Ewa Pamuła, hiperrealistka (artystów tego nurtu od lat darzę niezmienną estymą), zaprezentowała obrazy z pozoru nie połączone tematycznie, a tylko stylistycznie. Duże płótno „Uważność” to portret młodej kobiety siedzącej na parapecie wielkiego okna zasłoniętego roletami, na które padają od zewnątrz rozmyte cienie drzew. Dzień jest słoneczny. Modelka siedzi w pozie zamkniętej: dłonie złożone, nogi skrzyżowane w kostkach. Oczy zamknięte bądź przymknięte, na twarzy – wyraz skupienia połączonego ze spokojem, jakby bohaterka obrazu pogrążała się w medytacji. Wyjaśniałoby to poniekąd tytuł – ten wszakże wskazuje zarazem na mały żart zawarty w kompozycji. Oto jedna z rolet jest dołem lekko odsunięta, odsłaniając skrawek zieleni, ale żeby zwrócić na to uwagę, trzeba patrzeć… uważnie. Drugie płótno, „Światła i cienie”, wymiarem jest mniej pokaźne, ale – zdaniem piszącego te słowa – dużo bardziej interesujące. To, co w „Uważności” było jedynie tłem, tu staje się „głównym bohaterem”. Artystka perfekcyjnie wyobraziła, zgodnie z tytułem, cienie rzucane na ścianę przez udrapowaną półprzejrzystą zasłonę – prawdopodobnie w taki sam słoneczny dzień jak na tamtym obrazie. Nie ma tu sceny ani zdarzenia, jest moment uchwycony w czasie, nastrój chwili wyrażony środkami dalekimi od impresjonizmu – poprzez realizm nieledwie fotograficzny.

W inny sposób światłem i cieniem gra Dariusz Milczarek. Jego oba obrazy, również figuratywne i realistyczne, są i zarazem nie są portretami. Przedstawiają ludzkie postacie, ale ich twarze skrywa cień. Pierwszego z modeli ukazano „pod światło”, tak, że jego głowa jest tylko czarnym konturem na jasnym tle. Na drugiego, choć oświetlonego całkiem jasno, pada skośnie cień filaru lub ramy okiennej. Również i tu obecności twarzy można się domyślać, ale widać tylko fragment marynarki, koszuli, krawatu. Osoby są obecne, a zarazem nieobecne. Widać je, ale nie widać tego, co w ich wyglądzie… niepowtarzalne. Można to odczytać jako refleksję nad współczesną powierzchownością postrzegania osoby, a nawet relacji międzyludzkich, ale nie wybiegajmy za daleko.

Światło i cień w malarstwie Moniki Panek służy, jak się wydaje, głownie budowaniu nastroju. Postacie ludzkie widziane w granatowym półmroku, częściowo tylko w odrobinę jaśniejszym oświetleniu, są równie nierozpoznawalne jak u Milczarka, ale wymowa jest tu całkiem inna. Smugi światła, przecinające ciemność, dzielą obraz na jaśniejsze i ciemniejsze „pasy”. Ta świadomie uzyskana fragmentaryczność sprawia, że kompozycja jest tajemnicza. Można w niej odnaleźć dążenie do ukrycia się, ochrony własnej prywatności. Cień nie stanowi tu zagrożenia dla indywidualności, przeciwnie – tworzy schronienie przed czyimś ciekawskim okiem. Asymetrycznie dzieląca obraz linia światła w barwie innej niż dominująca jest kontrapunktem, wprowadza element dynamizmu do ogólnie statycznej kompozycji.

W obu pracach Marty Kawiorskiej dominuje światło, ale ich zestawienie jest przewrotne. Pochodzący z zeszłego roku obraz z cyklu pt. „Luninescencja” – to abstrakcyjne przedstawienie światła przecinającego ciemność. Jasnoniebieskie, bokami ciemniejsze pasmo kojarzyć się może z wnętrzem świetlówki (układ światłocienia nadaje światłu przestrzenny kształt walca) lub nawet promieniem lasera, ale przede wszystkim jest tym, co w tytule: luminescencją, obrazem czystego światła w ciemności. Drugi obraz – to praca sprzed kilkunastu lat, realistycznie przedstawiająca… żarówki na wystawie sklepowej. Znów temat światła, lecz skrajnie inaczej ujęty: tu abstrakcja, tam konkret… Zestawienie tych dwóch płócien było żartem wysokiej próby.

Całkowitą abstrakcją są grafiki cyfrowe Moniki Wanyury-Kurosad. Geometryczne kształty wyłaniające się z czerni, „zaburzane” ciągami równoległych kresek kojarzących się z fakturą tkaniny lub opalizującym metalem… Artystka wydaje się operować samym nastrojem, praktycznie bez dającej się zwerbalizować „treści”. Zamiłowanie do geometryzacji, do skośnych linii i powtarzalnych deseni może (choć nie musi) zdradzać inspirację płótnami Stanisława Stacha. Prace Wanyury-Kurosad są jednak dużo prostsze i czysto abstrakcyjne. Nie ma na nich widocznego śladu sztuki figuratywnej czy w ogóle realizmu. Niemniej w trudny do zdefiniowania sposób fascynują. Jest w nich być może to samo, co w „Luminescencji” Kawiorskiej, acz ujęte subtelniej – światło pokonujące ciemność (jak w Ewangelii św. Jana), zwycięstwo „czegoś” nad „niczym”.

Fotografik Arkadiusz Sędek przedstawił dwa kadry z cyklu „Konterfekty”. Twarz na czarnym tle została na nich celowo „poruszona”. Z tego, co tradycyjnie w fotografii jest błędem, artysta zrobił zasadę konstrukcyjną. Twarz rozmazana, zdublowana, wprowadza to, czego w typowym portrecie fotograficznym próżno szukać. Jest w tych obrazach dynamizm, ruch, a więc życie. Jest też wieloaspektowość osoby, niejednowymiarowość – to, czego brak w portrecie fotograficznym wytknął kiedyś Paweł Florenski. Przeniesienie tych zdjęć na pleksiglas zamiast tradycyjnego papieru fotograficznego, równie nietypowe zawieszenie ich z dala od ściany – upodabnia je do klisz rentgenowskich. To też może mieć wagę symbolu. Niewykluczone, że chodzi o nie zatrzymywanie się na powierzchni, o sięgnięcie głębiej.

Trudno natomiast wiele rzec o dyptyku Tadeusza Wiktora „Transcendencja”, podobnie jak i o transcendencji jako takiej. Artysta namalował prostokąty rozpięte między dwiema ramkami czy listewkami, mogące kojarzyć się ze zwojem pergaminu lub papirusu. Ale nie widać na nim żadnych znaków, a tylko jego jasność subtelnie zróżnicowano. Możliwe, że ów pusty prostokąt ma symbolizować światło… albo właśnie zasłonę tajemnicy, która – niby biblijne obłoki lub zasłona w świątyni – skrywa tytułową transcendencję. Być może inny krytyk lub interpretator wyciągnie z tych obrazów coś więcej, czego piszący te słowa nie potrafi dostrzec.

Miłośnik sztuki (niekoniecznie tylko jej znawca!) może spędzić długie i nie nudne chwile, przyglądając się pracom zgromadzonym nad wystawie. Jeszcze dłużej można by rozmyślać lub dyskutować, w jaki sposób u danego artysty to, co w jego sztuce powtarzalne, przekłada się na niepowtarzalność… Niezależnie od tego zaletą ekspozycji jest duża różnorodność indywidualnych spojrzeń na świat, zawartych w kilkunastu przedstawionych pracach. Nawet osoba nie interesująca się na co dzień sztuką – mówiąc kolokwialnie – „znajdzie coś dla siebie”. Tego jednego artystę, nawet tylko jeden obraz, który „współbrzmi” z odczuwaniem świata przez patrzącego. Również za to lubię wystawy zbiorowe.

Jarosław Nowosad

Wyświetl statystyki i reklamy